sobota, 17 maja 2014

Islandia

Wakacje zawsze utożsamiałam z ciepełkiem, południowym słońcem, plażą i drinkami z palemką. Ku zaskoczeniu wszystkich moich znajomych, i mnie samej przede wszystkim, tej wiosny zniosło mnie trochę z tropikalnego kursu i wylądowałam na… Islandii. W oczekiwaniu na rozpoczęcie sezonu spadochronowego w Polsce, pojechać do kraju lodu i ognia, gdzie spadochroniarstwo raczej na pewno nigdy się jakoś bardziej nie rozwinie, czemu nie? Czegokolwiek byś nie oczekiwał, Islandia na pewno cię zaskoczy. Wakacje nie z tej ziemi, w każdym tego słowa znaczeniu. 

Skogafoss, jeden z licznych i wielce malowniczych wodospadów na wyspie

 

Tylko nie myślcie o skakaniu

Wspomniałam, że ze skokami to na Islandii raczej kiepsko. Wbrew pozorom wcale nie dlatego, że tam zimno, to przecież jak wiemy żadna przeszkoda. Na Islandii proszę państwa wieje. Bardzo wieje. Naprawdę bardzo bardzo wieje. Jeżeli nam się tu w Polsce wydaje, że czasem mamy niezłe wichury, to wiatr na Islandii nabiera zupełnie nowego znaczenia. Wiatr jest jedną z tych rzeczy, której na wyspie można być pewnym. Kubły na śmieci są łańcuchami mocowane do barierek, a latarnie uliczne i znaki drogowe stoją porządnie zalane betonem. Dropzone.com wymienia dwie strefy na Islandii, z adnotacją „depending on a weather”. Osobiście słabo to widzę, i wierzcie mi, nie chciałabym wisieć na czaszy gdy zacznie tam wiać. A pogoda potrafi się tam zmieniać bardzo szybko. Tak więc, jadąc na Islandię, raczej nie zabierajcie ze sobą sprzętu na skoki. Pamiętajcie za to o czapce, kurtce z kapturem, rękawiczkach i porządnych górskich butach. 

Ultima Thule, czyli kraniec świata

Czy wiecie, że Amerykę to wcale nie Kolumb odkrył, tylko islandzki wiking Leif Eriksson, jakieś prawie 500 lat wcześniej? Taką wersję historii przynajmniej na Islandii głoszą :) Główny pomnik w stolicy to właśnie posąg tego pana. Tak czy owak, Islandia zdecydowanie zachwyca różnorodnością krajobrazów i bogactwami natury, a nie zabytkami i zwiedzaniem miast. Sam Reykjavik jest miastem dość przyjemnym i malowniczo usytuowanym, ale jeżeli plan waszej wycieczki o to miasto nie zahacza, to absolutnie nic nie tracicie. Islandia to nie miejsce na tzw. city break, tam trzeba uderzyć w plener by odkryć prawdziwe i nieopisane piękno tej krainy. Kraj lodu i ognia – wulkany, gorące źródła, pola geotermalne, wrzące rzeki, wodospady, lodowce, góry lodowe, gejzery, jaskinie. Iście marsjańskie krajobrazy tam gdzie piekło wychodzi na powierzchnię ziemi, a tabliczki uprzejmie proszą o chodzenie wyłącznie wytyczonymi ścieżkami gdyż inaczej grozi to stopieniem się podeszw w butach. Autentycznie! 
Pola geotermalne, czyli tam gdzie piekło wychodzi na powierzchnię ziemi 

Marsjańskie krajobrazy w okolicach Myvatn

Moje subiektywnie najlepsze wspomnienia z Islandii to: kąpiel w gorącej rzece (35 stopni, w górach, przy padającym śniegu), gotowanie jajek Wielkanocnych w potoku wrzącej wody, podziwianie gór lodowych w Lodowej Lagunie, wybuchające gejzery, spacer po dymiących polach geotermalnych, wejście na lodowiec oraz kąpiel w (bardzo) gorącym źródle w przeuroczej jaskini niedaleko Myvatn. Jak ktoś już na Islandię dotrze to zrozumie dlaczego tamtejsza scenerię często wybierają do kręcenia hollywoodzkich produkcji – tamtejszych krajobrazów nie podrobią żadne efekty specjalne. James Bond, Lara Croft, Jon Snow i Ygritte, oni wszyscy mieli niektóre ze swoich pamiętnych epizodów kręcone waśnie na Islandii. A dla fanów Gwiezdnych Wojen mała ciekawostka, część VII właśnie pod koniec kwietnia też była kręcona w północnej Islandii, w okolicach już wspomnianego niezwykle malowniczego jeziora Myvatn. Akurat miałam przyjemność być tam w tym czasie. Im również dał się we znaki islandzki wiatr – przez kilka dnia ekipa siedziała uziemiona i zajadała się szarlotką w jedynej okolicznej knajpce, czekając aż przestanie wiać, by kręcić ujęcia z helikoptera. 

Kąpiel w gorącej rzece. Padający śnieg, poniżej zera na termometrze i cudowne 35 stopni w wodzie. Wrażenia bezcenne!
 
Gotowanie jajek wielkanocnych w geotermalnej wrzącej rzece 
Jaskinia, w której kręcono scenę Jona Snow & Ygritte kąpieli w gorącym źródle (sezon 3 GoT)

Jeśli na Islandii jesteś tylko kilka dni i chcesz zaliczyć krótkie i zwięzłe zwiedzanie naprawdę topowych atrakcji, koniecznie uderz na tzw. Golden Ring. To esencja tego co na wyspie najlepsze, z trzema obowiązkowymi punktami programu: dolina ryftowa w Thingvellir, wybuchające gejzery w Geysir i wodospad Gullfoss. Na tą wycieczkę wystarczy ci jeden dzień. Jeśli masz trochę więcej czasu, polecam wycieczkę na południowe wybrzeże, przez urokliwe plaże Vik, aż do Jökulsárlón. Po drodze jest mnóstwo wartych zaliczenia atrakcji, a Lodowa Laguna z pewnością zaprze ci dech w piersiach. Gwarantuję że czegoś takiego jeszcze nie widzieliście. 

Wybuchające gejzery

Góry lodowe w Lodowej Lagunie


A jeżeli na Islandii jesteś na dłużej, warto zahaczyć o północ i malownicze okolice jeziora Myvatn, zwane Islandią w pigułce. Są jeszcze Fiordy Zachodnie. Jednym słowem jest co robić. A każdą wycieczkę na pewno warto zakończyć wizytą w Blue Lagoon, jednym z najpopularniejszych i chyba największych geotermalnych spa na świecie, gdzie naprawdę miło jest się pomoczyć w gorącej krzemionkowej wodzie, i zakosztować nieco arktycznego plażowania. 

Błękitna Laguna, czyli zasłużony relaks i plażowanie w wersji islandzkiej

Warto pamiętać, że sezon turystyczny na Islandii jest mniej więcej od czerwca do sierpnia, co równa się z dużo większą ilością turystów, ale również z bezproblemowo przejezdnymi drogami, co jest gigantycznym plusem. Zimą, zwłaszcza na północy warunki drogowe są „poważne”. Ja byłam pod koniec kwietnia i miejscami było po półtora metra śniegu. Tak więc o ile droga jest odśnieżona to luzik, nawet nie trzeba koniecznie mieć samochodu 4x4 bo jakość dróg jest dobra i prawie do wszystkich głównych atrakcji prowadzą już asfaltówki. Nie wierzcie tutaj przewodnikom turystycznym – wydania sprzed kilku lat mówią o wielu żwirowych drogach tylko dla terenowych pojazdów, obecnie jednak prawie wszędzie poprowadzili już asfalt. Oczywiście 4x4 będzie wam niezbędne jeśli ktoś zamierza się wypuścić w interior, ale to już inna kategoria zwiedzania. Dla tych co chcą polować na zorze polarną, pamiętajcie że na nią szanse są tylko zimą, od stycznia do marca. Maj – czerwiec to z kolei idealna pora jeśli ktoś chce zakosztować białych nocy. Teraz, w połowie maja, już się generalnie na Islandii nie ściemnia w ogóle i to jest naprawdę dziwne uczucie.

Kulinarne osobliwości Północy

Islandia, wiadomo, jest wyspą, więc dominuje kuchnia morska. Ryby i wszelkie morskie specjały są wszędzie i w każdych ilościach. Islandia to miejsce, gdzie filet z kurczaka jest droższy niż świeży filet z łososia, Prince Polo autentycznie jest wszędzie, w każdym sklepie i na stacji benzynowej, a wszelkie możliwe owoce i warzywa są powszechnie dostępne, w dodatku najczęściej pochodzą z rodzimych upraw. Tak, dokładnie, w swoich geotermalnie ocieplanych szklarniach hodują tam chyba wszystko, od pomidora po winorośl. Zjeść islandzkiego banana, to jedno z tych wrażeń przy których nawet Mastercard wysiada :) Ważna praktyczna informacja dla mięsożerców - na Islandii głównym mięsem używanym w przemyśle spożywczym i gastronomii jest baran. W restauracji jagnięcina będzie zawsze, natomiast wieprzowina czy wołowina to raczej rzadko w karcie się pojawia. A jeśli ktoś ma ochotę na hot-doga, hamburgera czy kiełbaskę, raczej na pewno trzeba się liczyć z baranem na talerzu. 

Drugim najpopularniejszym zwierzęciem lądowym, które na Islandii serwują jest koń. Konina jest tam tak oczywista, ze czasami nawet nie podpisują z nazwy mięcha na które zapraszają. Jeśli znajdziecie coś w stylu „stek szefa kuchni” to jak najbardziej można dopytać, ale raczej na pewno będzie to konina. No i jest jeszcze wieloryb. Islandia jest jednym z trzech miejsc na świecie, po Wyspach Owczych i Japonii, gdzie legalne i absolutnie naturalne są połów i konsumpcja wieloryba. Japonia ostatnio wprowadza duże zaostrzenia, i podobno zaczynają nawet importować mięso wieloryba właśnie z Islandii. Jakkolwiek kontrowersyjne z ekologicznego punktu widzenia się to wydaje, oni tak po prostu mają, można hejtować, ale to raczej nic nie zmieni. Celem wyjaśnienia, to że Islandczycy jedzą wieloryby, nie oznacza wcale, że na talerzu podadzą nam kaszalota czy płetwala błękitnego. Nie. Łowi się tam wyłącznie dwa gatunki małych wielorybów, których populacja w ekosystemie północnego Atlantyku i Oceanu Arktycznego jest w pełni zbalansowana i niczym nie zagrożona. Wieloryba można skosztować w formie carpaccio, whale sashimi, whale steak albo po prostu wędzonych plastrów dostępnych w supermarketach. 

Z innych osobliwości warto jeszcze wymienić wędzonego maskonura, to takie ich wodne ptaszysko, całkiem ładne i pocieszne, a przy okazji i smaczne. No i jest jeszcze postrach turystów, hakarl, czyli zgniły rekin. Tradycyjny islandzki „przysmak”. Jeśli kogoś interesuje co to dokładnie jest i dlaczego je się wyłącznie sfermentowane mięso rekina, polecam zajrzeć do internetu albo obejrzeć szybką prezentację tutaj, ale lepiej nie próbujcie tego w domu! Gordon Ramsey nie dał rady. Absolutne obrzydlistwo. Jeżeli już odważycie się skosztować, pod żadnym pozorem nie wąchajcie – cuchnie jeszcze gorzej niż smakuje. To tyle o jedzeniu. 

Hakarl, czyli zgniły rekin (wygląda niewinnie)...

Jeszcze tylko jedna rada dla, podobnie jak ja, uzależnionych od kawy (bez kawy dalej nie jadę i coś w ten deseń).  Islandia to kraj, który twierdzi że pije kawę. Ale na dobrej kawie to jednak się raczej słabo znają. Przerwa na kawę często kończy się śniadaniową lurą z termosu. Z doświadczenia własnego polecam zatem zabrać ze sobą paczkę Kopiko albo kupić po drodze Red Bulla, bo mając ochotę na kawę, po pierwsze najpierw trzeba znaleźć otwartą knajpkę (nie takie oczywiste podczas podróży przez kraj, zwłaszcza poza sezonem), a po drugie nie należy przyjmować za pewnik, że będą tam mieli porządny ekspres do kawy. Niestety… 

O Islandii pisać i opowiadać można w nieskończoność, ale lepiej tam po prostu pojechać. Z Polski jedyną linią, która lata bezpośrednio jest islandzki WOW Air, ale połączeń przez Kopenhagę lub Oslo jest mnóstwo. Z Anglii do Keflaviku lata już nawet EasyJet, tak więc wymówek nie ma. Rezerwując bilet pamiętajcie żeby szukać połączeń do Keflaviku, bo to jedyne międzynarodowe lotnisko na wyspie, ale wyszukiwarki na pewno wam w tym pomogą. Stolica, Reykjavik, obsługuje w tym momencie wyłącznie loty krajowe i na Grenlandię, tak więc szukając noclegu jeż lepiej zarezerwować coś w okolicach Keflaviku albo Reykjanesbær, bo taxi z lotniska do centrum Reykjaviku to jakieś minimum 80 euro. Tak czy owak, tu czy tam, jeżeli dojdziesz już na ten etap drobiazgowego planowania logistyki wyjazdu, to dopiero początek twojej wielkiej islandzkiej przygody :)  Enjoy!

Autorka przy wodospadzie Gulffoss


Kasia Pieczka

czwartek, 17 kwietnia 2014

San Diego



„It never rains in southern California” śpiewał Albert Hammond w swojej piosence. California była w latach 70tych licznie i chętnie odwiedzana przez hipisów, a spora część z nich wybierała za swój cel San Diego. Obecnie jest to piąte najbogatsze miasto w USA – czyste, porządne, pełne biegających ludzi trzymających formę, bezdomnych i atrakcji.

Jak zawsze przed wyruszeniem do nowego miejsca przetrząsnęliśmy Internety w poszukiwaniu informacji na temat San Diego: co warto zobaczyć, gdzie się udać, co jest charakterystyczne? I wyłonił nam się obraz porządnego, bogatego miasta, z kowbojską oraz hipisowską  przeszłością, w którym kręcono wiele scen z kultowego filmu „Top Gun”. Zatem w pierwszy wolny dzień od skoków pomknęliśmy naszym wynajętym chryslerem [czyt. krajslerem ;)] na południe ku San Diego. I oto relacja.

Jak zwiedzać?

Old Town Trolley na szlaku ;)
Mieliśmy przygotowany mniej więcej plan co najpierw, co potem, jednak jak zawsze nie zamierzaliśmy trzymać się go ściśle. W trakcie spaceru nabrzeżem natknęliśmy się na przystanek turystycznej kolejki, która wozi turystów po całym mieście. Początkowo byłam sceptycznie nastawiona do pomysłu skorzystania z ich usług i zwiedzania Sand Diego ramię w ramię z emerytami, dziećmi czy podjaranymi turystami pstrykającymi setki zdjęć, ale końcem końców nie było tragedii. Kolejka (taki autobusik wystylizowany na tramwaj) ma kilka przystanków rozsianych po całym San Diego, kursuje mniej więcej co 20 min, wsiadamy i wysiadamy w miejscu, w którym nam pasuje. Jakby na to nie patrzeć lepsze to niż samemu przejechać wszystkie te miejsca, krążąc samochodem po obcym mieście i szukając miejsc do parkowania. Przy okazji kierowcy pełnią jednocześnie rolę przewodników i całą drogę opowiadają przeróżne historie o właśnie odwiedzanych lokalizacjach. Na szybkie zwiedzenie w jeden dzień ten tramwajo-autobus to całkiem dobry pomysł, szczegóły na ich stronie http://www.trolleytours.com/san-diego/ 
Ok., to teraz konkretnie o tym co warto zobaczyć. 

USS Midway

Rzeźba na nabrzeżu, po prawej USS Midway
Prawdziwy lotniskowiec, który brał udział m.in. w wojnie w Zatoce, a obecnie zamiast być przerobiony na żyletki, pełni funkcję muzeum i to niezwykle popularnego – rocznie odwiedza je więcej osób niż ZOO Sand Diego, a liczba zwiedzających idzie w miliony! Lotniskowiec–muzeum był oczywiście pierwszy na liście miejsc do zobaczenia i zwiedzenia, jednak przeogromna kolejka skutecznie nas zniechęciła. Wstęp kosztuje 20$, a zwiedzanie według opinii od 2-3h przy szybkim tempie do nawet 5 przy dokładnym odkrywaniu tajemnic lotniskowca. Następnym razem, jak będziemy mieć więcej czasu i cierpliwości to pewnie zajrzymy do środka. 

Za to dokładnie obejrzeliśmy go z zewnątrz ;) Również robi wrażenie, i aż się wierzyć nie chce, że pierwsze wodowanie miał w 1945 roku, służbę zakończył w 1992, załoga liczyła ponad 4000 ludzi, a na swoich pokładach mógł pomieścić 100 i więcej samolotów! Imponujący wynik i zapewne imponujące muzeum – polecamy szczególnie miłośnikom historii i militariów. Dodatkowe informacje znajdziecie na stronie http://www.midway.org/

USS Midway, widać sporo samolotów na pokładzie
Wejście do muzeum

Na nabrzeżu nie brak innych okazów

Coronado Island

Wyspa połączona jest z San Diego super wysokim mostem, który jest najprawdopodobniej lubiany przez samobójców, bowiem przed wjazdami znajdują się tabliczki informujące o numerze telefonu do poradni dla tych, którym życie już niemiłe. Rzeczywiście jest on wysoki i spokojnie skacząc z niego można by się uszkodzić.
Coronado Bridge

Sama wyspa przyciąga ludzi chcących odpocząć od miejskiego zgiełku i zdecydowanie pozytywnie nastraja do życia. Znajduje się tu największy drewniany hotel w USA, w którym kręcono „Pół żarem pół serio” z Marilyn Monroe, piękna plaża z usypanym napisem „Coronado”, dobrze widocznym z powietrza, a także przystań promowa, z której kursują połączenia wodne z lądem. Wyspa jest miłym, sympatycznym miejscem, nastawionym na turystów, a klimat tu panujący jest zdecydowanie wakacyjny. Znajduje się na niej także prawdziwa baza wojskowa, w której kręcono Top Gun oczywiście, w związku z czym nad Coronado regularnie latają śmigłowce i odrzutowce. Piękne plaże i odrzutowce - tak, zdecydowanie polecamy spędzić tam chociaż chwilę.

Urokliwy i wielki drewniany hotel

Chłopcy na spacerze, plaża na Coronado

Old Town San Diego

Typowo turystyczna miejscówka dla miłośników dzikiego zachodu, jakby żywcem wyjęta z epoki Indian i kowbojów. Tak realistyczne, że kręcą tam czasami westerny. Pełno tam sklepików z pamiątkami, każdy oferuje co innego i wszystkie urządzone są z niebywałą dbałością o szczegóły, tak że wchodząc ma się wrażenia przeniesienia w czasie. Łącznie z ubiorem, fryzurami i wąsami obsługi. Znajdziecie tam sklepik z tytoniem i fajkami, kawiarenkę z czekoladą bekonową, ciuchami z epoki, kolorową i głośną część meksykańską, a także wystawy i ekspozycje pokazujące życie pierwszych osadników i wiele, wiele innych.
Całość sprawia bardzo pozytywne wrażenie, mimo, że z założenia za typowo turystycznymi miejscami nie przepadam. Warto wpaść, wypić kawkę, pozwiedzać, kupić pamiątki, porobić zdjęcia. 


Saloon w Old Town Sand Diego

Konia brak
Dbałość o szczegóły zachwyca, tylko "kowboje" jakoś nie z epoki

Downtown San Diego

Mieszkańcy chwalą się tym i zachwycają niesamowicie, z racji, że to takie historyczne Downtown. Szczególnie podkreślana jest obecność latarni gazowych – odrestaurowanych i działających. Ogólnie jest to takie amerykańskie centrum miasta z wieżowcami, butikami, restauracjami i kawiarniami. I jeszcze jedna, charakterystyczna rzecz, to bezdomni, których wszędzie pełno. Siedzą na ulicach ze swoimi torbami, jedzą sobie, przechadzają się i jest ich bardzo dużo, przynajmniej jak na moje, europejskie standardy. W sumie bezdomni mają tu ciepło cały rok, więc może ściągają z innych miast, aczkolwiek trochę kłóciło mi się to z obrazem tego pięknego, bogatego San Diego. 

Lunch time
Oprócz bezdomnych i latarni gazowych w Downtown, blisko lotniskowca USS Midway ulokowany jest „Kansas City Barbeque”, czyli mega słynny bar, gratka dla miłośników Top Gun. To w nim kręcono sceny barowe, to tu stoi pianino, przy którym śpiewał Tom Cruise. Miejsce obecnie pełne jest pamiątek z filmu: zdjęć, autografów, czepek i innych gadżetów. Tam zjedliśmy obiad, w typowo amerykańskim stylu z żeberkami w roli głównej.

Zdjęcie z Tomem

 To oczywiście nie wszystko

W San Diego znajdują się jeszcze inne atrakcje, z których nie skorzystaliśmy, takie jak ZOO z pandami czy SeaWorld z orkami, czy Ocean Beach – hipisowska dzielnica z molo. Pandy i inne zwierzęta z San Diego ZOO można podglądać w Internecie całą dobę, a poza tym jakoś nie lubimy zwierząt w klatkach. SeaWorld – to wodny park rozrywki z atrakcjami takimi jak pokazy fok, orek czy delfinów. Jest to wyprawa na cały dzień, a my aż tyle czasu nie mieliśmy, a w SeaWorld kiedyś już byłam za dzieciaka. Jeśli chcecie to możecie zobaczyć także te i inne atrakcje oferowane przez San Diego, nie musicie wzorować się na naszej wycieczce, ale nasza była suuuper ;)




poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Flaj Flaj 2014



Dwa tygodnie w słonecznej Californii, 50 skoków pod okiem gwiazd światowego skydivingu – wprost idealny sposób na naukę, podszkolenie czy doszkolenie swoich umiejętności latania free.
Tak w wielkim skrócie można opisać to czym jest Flaj Flaj, pierwsza freeflajowa impreza, w której braliśmy udział. Poniżej nieco więcej szczegółów.

Co to jest?

Flaj Flaj to cykliczna impreza organizowana przez ekipę z krajów skandynawskich, tym razem przez Szwedów z Peterem Nillssonem na czele. Skierowana jest do wszystkich chcących latać free w każdej postaci, bez względu na ich poziom zaawansowania. Tak rzeczywiście było podczas edycji 2014, gdzie obok przegości i przegościówek nie brakowało początkujących, chcących nauczyć się latać head up, czy stawiających pierwsze kroki w kątach. Do dyspozycji uczestników pozostawało kilkudziesięciu coachy, w tym sporo prawdziwych gwiazd, jak Mike Carpenter z teamu Volare, Freefly Rob (kumpel Olava Zipsera i Stefani Martinengo), Martin Kristensen z Voss Ventus, Amy Chmelecki z teamu Red Bull i inni, wszyscy chętni i gotowi do nauczania zarówno w skokach jeden na jeden, jak i grupowych. 

Rafał z Amy Chmelecki

Jak to wygląda?

Flaj Flaj to impreza dwutygodniowa z przerwą na weekend, skoki od poniedziałku do piątku, dziennie po  6-7 skoków. Wszystko odbywa się w marcu, kiedy w Europie zazwyczaj jeszcze zimno, w słonecznej Californii na bardzo przyjaznej skoczkom strefie, tj. Skydive Elsinore. Operują tam cztery samoloty: dwa Twin Ottery i dwie Cessny Caravan, w tym jedna nowa, świeżo zakupiona w tym roku. 


Przed nową Cessną


Przydzielaniem uczestników do coachy w zależności od umiejętności i oczekiwań zajmowali się organizatorzy, codziennie rano pojawiały się tablice z podziałem na grupy ze zdjęciami, aby łatwiej było odnaleźć się w tłumie ok. 200 spadochroniarzy. Przydziały udawały się raz lepiej, raz gorzej, jednak w drugim przypadku można było zmienić grupę na bardziej do nas dopasowaną. Z jednym coachem skakało się 2 dni, a następnie zmiana – tak miało to wyglądać w teorii. W rzeczywistości zdarzały się drobne roszady każdego dnia. Wszystko po to, aby jak  najwięcej się nauczyć, iść do przodu i nie stać w miejscu.

Podział na grupy
Z uwagi na dużą flotę, sprawną organizację, dobrą pogodę, motywację uczestników można było się naskakać. Drugiego tygodnia niestety pogoda nieco płatała figle, przez co dwa dni były praktycznie nieskoczne. Trochę też z powodu przewrażliwienia Amerykanów oraz ich brakiem styczności z pogodą, warunkami i standardami europejskimi. U nas spokojnie dałoby radę skakać, tam jednak „weather hold” był obowiązkowy. Mimo to większość osób zrobiła po +/- 50 skoków. Za nadmiarowe należało zapłacić po 21$ (czyli cena bardzo zacna), a za te niewyskoczone pieniądze były zwracane.

Tym razem z Polski były nas 3 osoby
Dodatkowo w ramach tych dwóch tygodni skakania zorganizowane zostały skoki ze śmigłowca dla chętnych, oczywiście za dodatkową opłatą i o bardzo wczesnej porze. W planach były także skoki z balonu i nocne, jednak z powodu pogodowych komplikacji  drugim tygodniu, te wydarzenia pozostały tylko planami. W ciągu tygodnia na strefie po skokach zdarzyły się 4 razy „dinnery” połączone z wieczorną imprezą. Za 10$/os można serwowano jedzenie w postaci burgerów i innych, w tym także w  wersji bezmięsnej, po czym kto chciał to zostawał i popijał piwo, siedział i rozmawiał, jak to zwykle na strefach bywa. 

Poker night
W pierwszy tygodniu odbył się także „Poker night”, podczas to którego spadochroniarze przejęli kasyno. Graliśmy w prawdziwego pokera na zasadach Texas Holdem, na prawdziwe żetony, niestety bez pokrycia. Była jednak pewna pula nagród do wygrania, w tym czas tunelowy w Bottrop czy zniżki na czaszę Icarusa. My, pomimo pokerowych twarzy, nie wygraliśmy, co więcej w związku z prowadzoną przez nas dość ryzykowną grą, szybko przepuściliśmy wszystkie żetony. Nie ma jednak tego złego, poznaliśmy zasady tej gry – no, jako tako, bo zasady to jedno, a dopracowanie odpowiedniej taktyki to drugie.

Szczegóły techniczne

Jacuzzi
Organizatorzy zaproponowali uczestnikom możliwość załatwienia noclegu oraz wynajmu samochodu. Z noclegu skorzystaliśmy i razem z większością skoczków z Flaj Flaj ulokowani zostaliśmy w Lake Elsinore Hotel&Casino. Miejsce przyzwoite z basenem i jacuzzi, jednak bez większych szaleństw i wygórowanego standardu w cenie 55$/noc za pokój dwuosobowy. W samym Elsinore są dostępne także inne, lepsze hotele, a dla tych, których bardziej od łazienki w pokoju obchodzi  cena, polecam nocleg  w strefowych "bunkhousach", jednak tam ilość miejsc jest mocno ograniczona.

Samochód wypożyczyliśmy na własną rękę i taką samą opcję polecamy wszystkim, jako że ze strony organizatorów przypadał jeden samochód na cztery osoby. To dość mało, a cena przez nich oferowana wcale nie była niska. Taniej wyszedł nas samochód na naszą dwójkę, a i mieliśmy go dla siebie bez konieczności dzielenia go z kolejnymi dwoma, obcymi osobami. Gdyby ktoś zastanawiał się nad innym transportem, to tylko przypominam, że w USA samochód to konieczność – tam inaczej nie ma sensu funkcjonować. 

Teraz o czymś mniej przyjemnym mianowicie o koszcie imprezy. Niestety nie kosztowała ona mało, ale warto było (tak sobie cały czas tłumaczymy). Aby mieć zagwarantowane miejsce należało wpłacić dwa miesiące wcześniej 1000$ zaliczki, resztę tj. 1790$ należało dopłacić na miejscu gotówką lub kartą. Jako, że nie braliśmy samochodu płaciliśmy nieco mniej. Wszystko byłoby w miarę ok., gdyby nie fakt, że nam się (jak się potem okazało nie tylko nam) pomyliło i byliśmy przekonani, że cała impreza kosztuje tylko 1790$, a zaliczka zawiera się w tej kwocie. Dlatego uwaga, jak będziecie chcieli jechać – zaliczka się w tej cenie nie zawiera ;) 

Mimo drakońskiej ceny dostosowanej do kieszeni bogatych Skandynawów imprezę uważamy na wybitnie udaną. Nauczyliśmy się bardzo dużo, poskakaliśmy w grupach, polataliśmy trochę kąty, trochę statycznie, mieliśmy możliwość skoków z różnymi coachami, poznaliśmy sporo nowych osób z całego świata, wtopiliśmy się w to całe freeflajowe towarzystwo i jakby nie patrzeć – jesteśmy freeflajowcy :D

Freefly by Raffi fot. Gustavo Cabana
A jak tam było i jak skakaliśmy zobaczcie sami na rewelacyjnych filmach zrobionych przez bardzo zdolną i utalentowaną Likę Borzową.