środa, 24 kwietnia 2013

Perris po skokach, czyli co zwiedzać




Miasto Perris nie ma zbyt wiele atrakcji turystycznych do zaoferowania. Sama okolica lotniska także nie zachęca do spacerów. Ta część Kalifornii niestety nie należy do urokliwych. Według opinii niektórych osób teren przypomina nieco Afganistan – piaszczysto-kamieniste wzgórza, duże puste przestrzenie, mało roślinności, piekące bezlitośnie słońce, przed którym nie ma gdzie się schować. Dodajmy do tego większą część mieszkańców meksykańskiego pochodzenia, i wysoki poziom przestępczości. Wprost idealne miejsce na działeczkę! I można chwalić się znajomym posiadaniem ziemi w Kalifornii.  

Za to miłośnicy kuchni meksykańskiej powinni być usatysfakcjonowani – będąc tam trzeba spróbować fajitas, sopa de pollo lub burritos. Do tego nachosy z salsą w nieskończonej ilości, pyszne tortille, guacamole i mnóstwo innych przysmaków. I ogromniaste porcje. W USA po prostu łatwo zostać grubasem.

Smażing, plażing

Pan R na plaży w Oceanside
Jeśli mamy nieco więcej czasu jest szansa zobaczyć ciekawe, przyjemne miejsca. Już godzinę drogi od Perris znajduje się Oceanside – miejscowość położona jak wskazuje nazwa nad brzegiem oceanu (tym z lewej strony USA, czyli Spokojnego). Szerokie, piaszczyste plaże z pewnością przypadną do gustu miłośnikom opalania. Miasteczko jest klimatyczne, czyste, spokojne, pełne biegających ludzi. Nawet zastanawialiśmy się, czy tam ktoś chodzi, czy też wszyscy biegają. Ale jakby nie patrzeć posiadanie plaży zobowiązuje do nieco lepszego wyglądu. Oczywiście nie jest to jedyna miejscowość nad Oceanem w pobliżu Perris. Można odwiedzić każdą inną, przejść się plażą, zjeść świeżą rybkę. Jeśli mamy nieco więcej czasu warto podjechać kawałeczek dalej na południe do San Diego. Osobiście nie byliśmy w tym mieście (jednak planowaliśmy i przy następnym wyjeździe do Perris z pewnością je odwiedzimy), ale z posiadanych informacji wiem, że warto się tam wybrać. Jest to piąte najbogatsze miasto w USA, słynące z pięknych plaż, łagodnego klimatu, Sea World (wodny park rozrywki ze zwierzątkami), ZOO i Ocean Beach – hipisowskiej dzielnicy nad oceanem. Oczywiście to tylko kilka z możliwych atrakcji. Poza tym z San Diego już rzut kamieniem do Meksyku i miejscowości Tijuana, gdzie toczy się akcja Kac Vegas 3. I tam też z Panem R pojedziemy.

Los Angeles

Nasze gwiazdy w Los Angeles
Na wschód od Perris, oddalone o ok. 1h leży Los Angeles, Miasto Aniołów z Hollywood. Miasto kelnerek chcących zostać aktorkami, największe w Kalifornii drugie w USA pod względem ilości ludności. Samo miasto jest po prostu duże i pod względem turystycznym o dziwo nie zachwyca. Trzeba oczywiście wybrać się na Hollywood Boulevard, gdzie znajduje się słynna aleja gwiazd. Ale i ona nie zachwyca. Jest to bowiem normalna ulica z samochodami, sklepikami pełnymi tandetnych pamiątek i mnóstwem ludzi. Wśród mieszkańców Los Angeles znaczna część jest pochodzenia latynoskiego, przez co język hiszpański jest równe popularny co angielski.  Oczywiście będąc na Hollywood Boulevard warto zobaczyć na żywo Kodak Theatre (obecnie Dolby Theatre), czyli miejsce gdzie odbywa się ceremonia wręczenia Oskarów. W samym Los Angeles polecamy jeszcze China Town, szczególnie ze względu na kuchnię azjatycką, która jakby nie patrzeć należy do najlepszych na świecie. Nam smakowało. W China Town natknęliśmy się na ekipę filmową, jak na miasto przodujące w produkcji filmowej przystało. Gdybyśmy nawet chcieli mogliśmy wziąć udział jako przypadkowi statyści w tym filmie. Nie skorzystaliśmy jednak z tej szansy, bo woleliśmy iść na jedzenie :)

Santa Monica Pier
Tuż obok Los Angeles jest miasto, które zdecydowanie warto odwiedzić. Santa Monica – śliczne miasto, położone nad brzegiem oceanu z bulwarem 3rd Street Promenade oraz drewnianym molo Santa Monica Pier. Słynie ono z nocnego życia, klimatycznych knajpek i wakacyjnego klimatu. Są miejsca, przepełnione dobrą energią i klimatem i do nich należy właśnie Santa Monica. Nas urzekło od samego początku w przeciwieństwie do gwarnego Los Angeles. To miasto coś w sobie po prostu ma.  Wieczorny spacer po molo tuż obok rozświetlonego diabelskiego młyna uważamy na obowiązkowy punkt programu.

Las Vegas i Grand Canyon

Las Vegas Strip
Miejsca tak znane, że chyba nie trzeba ich nikomu przedstawiać. Z Perris do jaskini hazardu dojedziemy w ok. 3,5h. A tam już hulaj dusza, piekła nie ma. Las Vegas to miasto kiczu, głośne, gwarne, pełne ludzi i atrakcji dla nich przygotowanych. Hotele przyjmują najróżniejsze formy od wielgachnego MGM, poprzez Sfinksa i piramidy Egipskie aż po bajeczny Pałac Króla Artura. Hotel proponujemy zarezerwować wcześniej, żeby nie krążyć i nie szukać na miejscu. Najlepiej przez jakąś z wielu stron rezerwacyjnych (booking.com, trivago.pl). W Las Vegas to najlepiej założyć wygodne buty, okulary przeciwsłoneczne i odkrywać uroki Las Vegas Boulevard. Jego najbardziej znaną częścią jest Las Vegas Strip, odcinek o długości 6,8 km pełen hoteli, kasyn, sklepów, dyskotek. Na każdym kroku zaczepiają nas z propozycjami wycieczek, wieczornych koncertów, wstępu do dyskoteki itp. Osobiście polecamy ostrożnie podchodzić do tych „ulicznych promocji” i nie brać biletów na wszystkie oferowane atrakcje. I najlepiej nie grać w trzy karty z lokalnymi naciągaczami, których tam pełno. 

Jak już uporamy się z ludźmi bazującymi na łatwowierności i naiwności przechodzących możemy iść tracić pieniądze do kasyna. Tych w Las Vegas nie brakuje, bowiem praktycznie każdy hotel ma swoje kasyno. Ogromne przestrzenie zapełnione jednorękimi bandytami, stołami do gry w Black Jacka i ruletkę, wyściełane kiczowatymi dywanami. Kasyna są głośne, świecące, pełne różnych ludzi każdej narodowości. Wstęp do nich mają tylko osoby powyżej 21 roku życia, podobnie jak to jest z alkoholem w USA. My do wielbicieli hazardu nie należymy, Pan R postanowił jednak poświęcić 100 $ na grę w ruletkę. Niestety szczęście nam nie sprzyjało i ani razu nic nie wygraliśmy. Mimo to wizytę w Las Vegas możemy uznać za udaną. Widzieliśmy gondole i sztuczną Wenecję w hotelu Venetian, prawie wzięliśmy ślub w Chapel of Bells w Las Vegas Strip przeszliśmy wzdłuż i wszerz, co odczuliśmy w nogach. Po jednym dniu i jednej nocy w mieście na pustyni wyruszyliśmy dalej w kierunku Grand Canyon do Arizony.

Gdzieś między Las Vegas a Zaporą Hoovera
Sama droga z Nevady do Arizony robi wrażenie i jest atrakcją samą w sobie. Ogromne przestrzenie, puste drogi aż po horyzont. Przeogromne! U nas takich nie uświadczysz. Można jechać wiele mil nie natknąwszy się na ślady ludzi i mijać po tylko stepy, skały, stepy. Tylko co jakiś czas gdzieniegdzie jest szansa natknąć się na wyglądające na opuszczone osady albo samotne domy. Albo przyczepy czy jakieś takie dziwne baraki. Przez drogę często przewalają się takie charakterystyczne dla bajek z kojotem i strusiem pędziwiatrem krzaki (jak one się nazywają?).

Seligman, przy historycznej Route 66
Czas dojazdu to ok. 4,5 h, więc warto wyjechać odpowiednio wcześnie. Ok. 40 km za Las Vegas znajduje się Zapora Hoovera, swego czasu największa elektrownia wodna na świecie, obecnie zajmuje 38 miejsce i nadal jest ogromną betonową konstrukcją wartą zobaczenia. Po drodze znajdują się także historyczne odcinki słynnej Route 66, łączącej swego czasu Chicago z Los Angeles. My zatrzymaliśmy się po drodze w urokliwym Seligman, gdzie zjedliśmy po amerykańskim hamburgerze w knajpie prowadzonej przez Niemców. Warto wstąpić, do jakieś miejscowości położonej przy Route 66, aby poczuć klimat dawnej Ameryki. Zazwyczaj znajdziemy tam stylizowane knajpki z hamburgerami, ślady bytności Indian, kowbojów albo Marylin Monroe i Elvisa Presleya. 

Jeden z punktów widokowych
Im bliżej Grand Canyonu tym więcej drzewek i konkretniejszej roślinności. Najłatwiej do kanionu jest dojechać od południowej strony drogą 64. Wjazd na teren parku jest płatny od samochodu i kosztuje 25$. Bilet ważny jest przez tydzień, dostajemy też mapę parku i broszurkę informacyjną. Samochód zostawiamy na parkingu
i możemy wybrać się na właściwe zwiedzanie. Przeciętny czas jaki trzeba na to poświęcić to 3h. Dla dysponujących czasem i jest możliwość zanocowania na dnie kanionu. Oczywiście najpierw trzeba tam dojść, takie wycieczki trwają ok. 2-3 dni. Jako, że nie byłam nie będę wypowiadać się na temat podróży w głąb Grand Canyonu. Zainteresowanych odsyłam na znalezioną w Internecie stronę o  wyprawie w głąb Kanionu
 
Jeśli macie miej czasu bądź po prostu nie chce Wam się smażyć kilka dni w upale w zupełności wystarczy spacer krawędzią kanionu, która usłana jest punktami widokowymi. Jedne posiadają barierki zabezpieczające przez upadkiem, a inne zupełnie nie. Ogólnie rzucenie się w przepaść kanionu nie stanowi żadnego problemu To idealne miejsce dla samobójców a trochę kiepskie dla tych z lękiem wysokości.
Będąc w Grand Canyon nie planowaliśmy co prawda prowadzenia bloga, jednak nagraliśmy wówczas filmiki, które myślę, są równie dobre jak relacje Wojciecha C. czy Martyny W. Są to nasze początki, za wszelkie niedociągnięcia przepraszamy. Aczkolwiek to taka mała odmiana od zdjęć :)  

 

Grand Canyon czyli kanion przełomu rzeki Kolorado uchodzi za jeden z naturalnych cudów świata. Rzeczywiście robi wrażenie, a widoki i zmieniające się kolory skał zapierają dech w piersiach. Każdy z pewnością znajdzie coś dla siebie – miłośnicy fauny i flory, przygód, Indian, podróżnicy – wszyscy oni powinni być zadowoleni z wizyty. Co tu dużo mówić – warto! W końcu to jeden z naturalnych cudów świata. Wszelkie informacje, możliwości zwiedzania, dojazdu znajdziecie na stronie Parku Narodowego . Tutaj tylko taka mała uwaga odnośnie cen. Bowiem drastycznie wzrastają ceny wszystkiego im bliżej Grand Canyonu. Paliwo i noclegi szczególne są drogie. Dlatego proponujemy, w miarę możliwości zanocować gdzieś dalej, ale za rozsądną cenę.

To nie wszystkie miejsca, które można odwiedzić będąc na skokach w Perris. Wszystko zależy od ilości czasu jaki przeznaczymy sobie na podróżowanie. Kalifornia to przecież jeszcze San Francisco, Park Narodowy Death Valley z charakterystyczną białą pustynią, Park Narodowy Yosemite, najstarsze i największe na świecie drzewa, czyli sekwoje. Podróżowanie po USA samochodem jest przyjemne, więc można po prostu po skokach wsiąść i pojechać gdzie oczy poniosą :)


 


wtorek, 16 kwietnia 2013

Big Way Campy w Perris

Skydive Perris to strefa, na której dużo się dzieje. W końcu jest to jedna z większych stref w USA i na
świecie. To właśnie tam swoją „siedzibę” ma P3, czyli Kate Cooper & company – specjaliści od wielkiego, płaskiego spadania. Co roku organizują w Perris imprezy spadochronowe dla płaskaczy. Jak to wygląda i czy warto tam jechać?
Zaczyna się w maju i trwa z niewielkimi przerwami trzy tygodnie. W tym czasie odbywają się trzy imprezy, jedna po drugiej: Big Way Camp, 100-way Camp i ostatnia, najbardziej elitarna, tylko dla wybranych – Spring Fling Invitational. Można wziąć udział w jednym, dwóch a nawet trzech eventach. Wszystko zależy od umiejętności, wolnego czasu i oczywiście zasobności portfela. Bo to nie są tanie rzeczy ;) Informacje na temat cen, terminów, rodzajów, wymagań itp. zajdziecie na stronie www.p3skydiving.com
Ogólnie ceny wahają się od 910$ do 1380$.

Big Way Camp
Wybierając się do Perris na imprezę pierwszy raz wypadałoby zacząć od tradycyjnego, otwartego w sumie dla wszystkich Big Way Campa. Nie jest wymagane jakieś wielkie doświadczenie, chociaż oczywiście coś tam wypadałoby sobą reprezentować. Osobiście będąc tam pierwszy raz miałam niewiele ponad 200 skoków i zdarzało mi się latać w grupach. Nie ukrywam nieco obawiałam się swoich umiejętności. A raczej ich braku. Jednak organizatorzy są przygotowani na różny poziom uczestników i oprócz skoków nie brakuje teorii i mnóstwa ćwiczeń naziemnych. 

Skoki zaczyna się od mniejszych grup z jednego samolotu, potem z dwóch. Każdy ma zmienianą pozycję w formacji, dzięki czemu można spróbować swoich sił w bazie, jako floater czy diver. Stopniowo grupy łączy się ze sobą w zależności od poziomu uczestników. Na jednym BWC robiliśmy próby 30way, a w następny roku już spokojnie zamykaliśmy 60way. Co ważne, każdy skok jest dokładnie omawiany przed skokiem (briefing) i po skoku debriefing). Należałoby rzecz nawet bardzo dokładnie – nic się nie ukryje. Wszystkie dobre i złe strony skoku omawiane są przez load organizerów, a konsekwencją widocznych błędów (zapomniał kasku, przeleciał pod formacją, za szybkie dokowanie i wpadanie w kolegów) może być kara finansowa (zazwyczaj 5$). Wieczorem za uzbieraną gotówkę kupowane jest piwo dla wszystkich uczestników. Całkiem przyzwoity zwyczaj. 

100way Camp
Kończy się Big Way Camp, potem dwa, trzy dni przerwy i zaczyna się 100way Camp. Znaczna część
uczestników pierwszego eventu pojawia się na kolejnym. Oczywiście można być od razu zakwalifikowanym do 100way, jeśli udowodnimy, że mamy już na tyle wiedzy i umiejętności. Sam camp wygląda podobnie do poprzedniego, z tą różnicą, że mamy więcej osób ;) Także istnieje opcja zmiany slotów, jednak nacisk kładziony jest na złożenie całości.

Spring Fling Invitational
Jeszcze dwa lata temu po 100way Campie następował 200wy Camp. Jednak okazuje się,  że zebranie tak wielu osób stanowi problem. Stąd od 2012 roku P3 postawiło na inną formułę. 150+ osób i trudne, ciekawe formacje. W zeszłym roku stworzyli trudną technicznie figurę, w której swój udział miał Pan R. W tym roku z pewnością zaprezentują coś na co najmniej równie wysokim poziomie. 

Jak taki camp wygląda?
Pierwszego dnia od rana trwa rejestracja uczestników, rozdawanie koszulek, dopłacanie pieniędzy. Na BWC można spodziewać się oficjalnego powitania wszystkich, wraz z przedstawieniem się wszystkich skoczków. Pogadanka o bezpieczeństwie i o podstawowych zasadach latania w formacjach jest wprowadzeniem do dalszych działań. Potem podział na grupy (jeśli takowe są), omówienie zadań.
Sam skok – najpierw zapoznanie się z wyglądem formacji na rysunku, poznanie swojego miejsca w formacji. Następnie zaczynają się długie i żmudne ćwiczenia naziemne, czyli tzw. „dirt dive”. Trzeba przyznać, że wszystko omawiane jest szczegółowo, od zajęcia miejsc w samolocie, poprzez jego opuszczenie, dolecenie do formacji, zadokowanie aż do bezpiecznego rozejścia i lądowania. Jakby to powiedział Robert B. - "nie ma lipy!”. Ćwiczy się w kombinezonach, sporo w kaskach, nierzadko ze spadochronami na plecach. Wszystko fajne, dopóki nie przepieka kalifornijskie słońce. A organizatorzy nie znają litości. I pomimo, że dirt dive potrafi być nużący, męczący wszyscy dzielnie w nich uczestniczą. Bowiem nie da się ukryć, że przekłada się to potem na sukces w powietrzu.

Przed skokiem dirt dive, wizualizowanie i wspólne oddychanie w samolocie (trochę to sekciarskie, ale typowe dla P3), skok chwila moment, potem dokładne omówienie tego co wydarzyło się w powietrzu. Debriefing po skoku jest na wysokim poziomie, pozwala wyciągnąć wnioski i postawić sobie zadania na następny skok. Będąc tam pierwszy raz nie wiedziałam, że aż tak dokładnie można omówić jeden skok.
Po skokach wszyscy zbierają się razem i w typowo amerykański sposób kończy się dzień. „Czy wszyscy się dzisiaj dobrze bawili??” – pyta Kate. „Taaaaakkkk!!!” – odpowiada jej rozentuzjazmowany tłum. Do tego brawa dla wszystkich, którzy mają tego dnia urodziny, bądź zrobili jakąś ładną, okrągłą cyfrę. Często dostępne jest darmowe piwo (pochodzące z wcześniej wspomnianych kar finansowych), a w czwartek odbywa się impreza dla wszystkich uczestników przy basenie. Czyli jest w miarę znośnie.

Czy warto?
Oczywiście, że warto! Plusy wyjazdu do Perris na Big Way Camp:
- doskonalenie swoich umiejętności latania w formacjach,
- nauka latania w dużych formacjach,
- pokazanie się w międzynarodowym towarzystwie skoczków
- nabicie sobie punktów u Kate, co pomaga potem w dostaniu się na inne większe imprezy
- poskakanie na jednej z największych stref na świecie
- fajna przygoda i wycieczka.

Minusy – czy są jakieś minusy? Hmmmm… dirt dive w słońcu w pełnym sprzęcie czasami może dać w kość. Lądowania w Perris nie należą do najlepszych, o czym pisaliśmy w poprzednim artykule.  Poza tym minusem dla części skoczków może być płaskie spadanie. Bo przecież obecnie modne (trandy i jazzy) jest latanie free, atmo, tracków, a nie płasko! Przecież płasko skaczą lapsy i emeryci ;) Płaska tylko do otwarcia. Head up, head down i tracki to świetna sprawa, jednak duże formacje też nie są takie złe. Może i całość dzieje się nieco wolniej, jednak zaręczamy Wam, że wcale nie jest to takie proste. I może skaczą też emeryci, jednak tylko tacy z doświadczeniem, a młodzi skoczkowie też odnajdą z pewnością urok w utworzeniu na niebie figury wraz z setką innych osób. A ta radość kiedy okazuje się, że się udało – bezcenna :)